Chwile mnie nie było, więc się nazbierało spraw różnych.
Po pierwsze dopadło mnie. Dopadło i nie chce puścić to choróbsko wredne. Niestety wypijane hektolitry herbaty lipowej z miodem i sokiem malinowym bardzo wolno działają. Gdyby nie farmakologiczne cuda pewnie leżałabym i kwiczała, ale skoro dreszcze i gorączka już mi przeszły pora przerzucić się na naturalne leczenia. Choć i w efekty tego zaczynam wątpić i planuję udać się do doktorka po specjalistyczną poradę. A póki co owinięta szalikiem, ozuta w dwie pary ciepłych skarpet popijam sobie moją leczniczą miksturę.
☺ ☺ ☺
Po za tym moja kariera blogowa stanęła pod znakiem zapytania. Ostatnio wspominałam, że zaginął mi aparat. Poszukiwania trwały kilka dni, kilkanaście razy prosiłam Lenkę, aby pokazała gdzie go położyła (od razu wiedziałam, że to jej sprawka). W końcu wysłuchała moich próśb. W życiu bym nie wpadła na pomysł, że mogła go ukryć w moim kaloszu. Matka odetchnąła z ulgą, bo zguba się znalazła, a córka jest z siebie dumna, bo efektywnie pomogła w poszukiwaniach.
☺ ☺ ☺
Gdzieś między kichaniem, przerażającym kaszlem i innymi chorobowymi nieprzyjemnościami uszyłam dla Len spodnie, gdyż nastaje u nas właśnie deficyt spodniowy.
Spodnie w kolorze granatowym z materiału, który dostałam od
P. co słowem maluje - z tego miejsca jeszcze raz Ci dziękuję za podarki (od P. dostałam całą masę przeróżnych tkanin, w tym grube lny w różnych kolorach – aż serce się raduje). Tej granatowej mam jeszcze kilka kawałków, więc niewykluczone, że uszyję jeszcze jedną lub nawet kilka sztuk.
Z obu stron miały iść białe pasy, ale brakło mi tasiemki, więc są niby strzałki.
Tył zdobi zaokrąglona kieszonka z kwiatuszkową aplikacją wykonaną na maszynie. Aby zobaczyć jak wykonać tego typu kieszeń zachęcam do odwiedzenia
Brumming, a
tu tutek stworzony przez nią.
Na koniec zostawiam coś miłego, prezentowo – świątecznego, czyli słowo o Mikołajkach. Z reguły z Szanownym Małżonkiem nie robimy sobie prezentów z tej okazji, ale w tym roku uczyniłam wyjątek. Zmuszona mimo choróbska do wyjścia z domu w celach spożywczo – zakupowych, a także mikołajkowo – prezentowych dla dzieciaków sztuk trzy (chrześniacy nasi i córa), przykuł moją uwagę przedmiot, w którego posiadaniu od razu chciałam się znaleźć. Przechodząc obok stoiska z książkami w oczy rzucił mi się Podręcznik złej matki. Na głos skwitowała „O coś dla mnie”, na co pan sprzedający szczerze się zaśmiał. Kupiłam go w imieniu męża (o czym zainteresowany dowiedział się późnym popołudniem). Aby Szanowny Małżonek nie czuł się poszkodowany też coś od Mikołaja dostał : ) I wszyscy są szczęśliwi.
 |
Zdjęcie pochodzi ze strony merlin.pl |